Aby zrozumieć, to co napiszę na końcu, w moim bezpośrednim z nim kontakcie, trzeba chociaż pobieżnie dowiedzieć się kim był Mike Wallace.
Myron Leon „Mike” Wallace, urodził się 9 maja 1918 r. w Brooklinie, w stanie MA, w rodzinie amerykańskich Żydów pochodzenia rosyjskiego.
Pracę jako dziennikarz rozpoczął już w czasie studiów jako reporter prasowy, następnie (już po ukończeniu studiów) – radiowy.
Podczas swojej kilkudziesięcioletniej kariery, dla CBS „60 Minutes”, gdzie zadebiutował w 1968 roku, przeprowadził wywiady z wieloma politykami, celebrytami i naukowcami, takimi jak: Mohammad Reza Pahlavi, Frank Lloyd Wright, Yasser Arafat, Menachem Begin, Anwar Sadat, Manuel Noriega, John Nash, Vladimir Putin, Maria Callas, Barbra Streisand, Salvador Dalí. 14 marca 2006 r. Wallace ogłosił wycofanie się z „60 Minutes” po 37 latach pracy z programem.
Wallace miał dwóch synów ze swoją pierwszą żoną, Normą Kaphan. Młodszy syn Wallace'a, Chris, jest również znanym dziennikarzem. Starszy syn, Peter, zmarł w wieku 19 lat w wypadku podczas wspinaczki w Grecji w 1962 r.
Wallace uważał się za umiarkowanego politycznie. Był przyjacielem Nancy Reagan i jej rodziny od ponad 75 lat.
Wallace zmarł w swojej rezydencji w 7 kwietnia 2012 r. w New Canaan, w stanie Connecticut.
W 1989 r. Wallace otrzymał honorowy doktor prawa z University of Pennsylvania. Profesjonalne wyróżnienia Wallace'a obejmowały 21 nagród Emmy, w tym raport na kilka tygodni przed atakami z 11 września, za śledztwo w sprawie byłego Związku Radzieckiego, program ospy i obawy związane z terroryzmem. Zdobył także trzy nagrody Alfreda I. duPont-Columbia University, trzy nagrody George Foster Peabody, nagrodę Roberta E. Sherwooda, „Distinguished Achievement Award” przyznawaną przez University of Southern California School of Journalism oraz nagrodę im. Roberta F. Kennedy'ego, aby wymienić kilka.
Nieprzeciętną sławę zdobył dzięki telewizji, przede wszystkim dzięki programowi „60 Minutes”, który pojawiał się na ekranach Amerykanów od 1968 roku. Uwielbiany przez miliony, laureat 21 nagród Emmy nie potrafił znaleźć szczęścia w życiu prywatnym – przez wiele lat cierpiał na depresję, która nasiliła się po śmierci syna.
Mike Wallace, jak i program „60 Minutes”, którego przez kilkadziesiąt lat był korespondentem, to legendy amerykańskiej telewizji. Cała Ameryka siadała przed telewizorami, żeby go oglądać. Mike’a znali wszyscy Amerykanie.
Opowieść o zdjęciach, które mu zrobiłem, zacznę od końca. W kwietniu 2012 roku przygotowywałem dla PIN (Polskiego Instytutu Naukowego) w Nowym Jorku bardzo ważną dla mnie wystawę zatytułowaną „FACE to FACE”. Była to wystawa rocznicowa – pierwsząamerykańską miałem bowiem właśnie w tym instytucie ponad 30 lat temu w 1981 r. Jej otwarcie miało nastąpić w czwartek, a w poprzedzający weekend dowiedziałem się o śmierci legendarnego dziennikarza. Natychmiast stanął mi przed oczyma rok 1985, kiedy robiłem Mike’owi Wallace’owi zdjęcia, a na wystawie specjalnie wyróżniłem zdjęcie Mike Wallace.
To były pierwsze lata mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Nieustannie poszukiwałem kontaktów do wybitnych ludzi, których mógłbym sportretować. Pewnego dnia dowiedziałem się, że w Foreign Press Center odbędzie się spotkanie z legendarnym Mikiem Wallace’em.
To była prawdziwa gratka! Wiedziałem jednak, że pojawi się tam tłum dziennikarzy, reporterów, fotografów i że nie będę miał najmniejszych szans, aby zrobić zdjęcia, o jakie mi chodzi. – A może nie tędy droga – zapytałem sam siebie. Może powinienem się zastanowić, jak zrobi to on? Wybitny dziennikarz, perfekcjonista przyjeżdża na spotkanie z innymi dziennikarzami... Jak ja bym się do tego przygotował? Na pewno chciałbym zobaczyć, jak wygląda pomieszczenie, w którym ma odbyć się konferencja. Przyjechałbym kilka minut wcześniej.
I w tym momencie mam już stuprocentową pewność, że zrobi dokładnie tak, jak pomyślałem ja:
Przyjadę wcześniej i będę miał to, czego inni mieć nie będą: Mike’a Wallace’a na wyłączność.
Pojechałem wcześniej, zgłosiłem się do organizatora...
– Słyszałem, że Mike Wallace przyjedzie kwadrans wcześniej. Chciałbym spotkać się z nim na kilka minut i zrobić mu zdjęcia – mówię pewnym głosem.
– My nic o wcześniejszym przyjeździe pana Wallace’a nie wiemy – odpowiada zdumiony organizator.
Ale po chwili dodaje słowa, o których wtedy marzyłem:
– Jeśli faktycznie Wallace przyjedzie wcześniej, to zgoda. Może mu pan robić zdjęcia.
Mike Wallace nie przyjechał kwadrans wcześniej. Przyjechał dziesięć minut wcześniej. Tych pięć minut to były jedne z najdłuższych minut w moim życiu. Gdy tylko wszedł i zaczął rozglądać się po sali, podszedłem do niego i spytałem, czy mogę zrobić mu zdjęcia. Zgodził się bez problemu, kiwnięciem głowy i uśmiechem.
Kiedy cały tłum dziennikarzy i fotografów stawił się o wyznaczonej godzinie, ja miałem już fantastyczne portrety.
Po wywołaniu zdjęć postanowiłem je wysłać ich bohaterowi. Nie miałem jego adresu – więc po prostu wysłałem odbitki na jego nazwisko do stacji CBS. Nie liczyłem na odpowiedź. On był wtedy gwiazdą pierwszej wielkości, ja – nieznanym fotografem. Jakież było moje zdumienie, kiedy po kilku dniach odebrałem telefon i usłyszałem w słuchawce jego głos. Mike Wallace, sam wielki Mike Wallace, powiedział, że ma te zdjęcia rozłożone na biurku i jest zachwycony. Stałem ze słuchawką w ręku i nie mogłem uwierzyć, że dzwoni do mnie sam Mike Wallace – to tak jak odebrać telefon od samego prezydenta Stanów Zjednoczonych...
– Panie Wallace, nikt mi w to nie uwierzy, że pan do mnie zadzwonił – mówię do słuchawki i słyszę, jak Mike Wallace śmieje się szczerze rozbawiony.
– Pan musi sobie zdawać sprawę, że ludzie będą mnie brać za wariata, będą mówić, że chodzi taki szurnięty Polak po Manhattanie i mówi, że sam Mike Wallace chwalił jego zdjęcia. Chyba Pan tego nie chce – brnę dalej.
– Co powinienem zrobić, żeby nie nadszarpnąć pana reputacji? – pyta, śmiejąc się do rozpuku.
– Panie Wallace, ja muszę mieć to na piśmie – mówię stanowczo.
– Dobrze – odpowiada.
I tak się stało. Dostałem od Mike Wallace’a list, gdzie napisał m.in.: „…Bardzo podoba mi się moje zdjęcie, zrobione przez Pana. Czy mogę zasugerować podpis pod nim: ‘Człowiek zagubiony w myślach lub kontemplujący klęskę’…”. I nikt nie nazwie mnie wariatem...
Comments