Ks. Jan Twardowski (ur. 1 VI 1915 Warszawa - zm. 18 I 2006 Warszawa).
"...Błogosławieni, którzy potrafią śmiać się z własnej głupoty, albowiem będą mieć ubaw do końca życia..." – ks.Jan Twardoski. Jan Twardowski w 1948 roku otrzymał święcenia kapłańskie. Debiut poetycki nastąpił przed II wojną światową w 1937 r. Pierwszy samodzielny tom ks.Twardowskiego pt. „Znaki ufności” wyszedł w 1970 roku w wydawnictwie „Znak”. Od tego czasu setki wierszy, opublikowane w kilkudziesięciu tomach, wyborach, antologiach, eseje, aforyzmy. Tłumaczony na wiele języków, tylko w latach dziewiędziesiątych nakłady książek ks.Twardowskiego przekroczyły milion egzemplarzy. Sam o sobie, z niezwykłą skromnością ks.Twardowski powiedział: "...Nie lubię mówić, że jestem poetą: jestem księdzem, który pisze wiersze. Złożyło się, że są czytane. Tak jak opłatkiem — chcę się dzielić wierszami. Bo jest to dla mnie coś dobrego, serdecznego, co nie jest zatrute nienawiścią, złością, sporami...". Wielokrotnie nagradzany, wyróżniany i odznaczany, m.in.: Nagroda im.Brata Alberta (1978), Nagroda Literacka Polskiego PEN-Clubu im. Roberta Gravesa (1980), Medal im. Janusza Korczaka (1980), Nagroda Fundacji Alfreda Jurzykowskiego (1985), Nagroda im. Juliusza Słowackiego Związku Literatów Polskich (1993), Nagroda Literacka im. Włodzimierza Pietrzaka (1994), Nagroda Literacka im. Władysława St. Reymonta (1996), Kawaler Orderu Uśmiechu (1996), Doktorat Honoris Causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1999), Nagroda Poeta Naszych Czasów (2000), Nagroda Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego Ikar 2000. Wielu szkołom nadano imię ks. Jana Twardowskiego.
Mój pierwszy osobisty kontakt z poetą ks. Janem Twardowskim był w 1986 r., kiedy spotkałem go w Polskim Instytucie Naukowym w Nowym Jorku, jak przyleciał odebrać bardzo prestiżową nagrodę Fundacji Alfreda Jurzykowskiego. Za prestiżem nagrody stało kilka tysięcy dolarów, co wówczas nie było bagatelne. Nic nie wróżyło naszej późniejszej przyjaźni i wieloletniej wspólpracy. Ks. Twardowski skromny człowiek, podziękował za nagrodą, niezwykle ujmującą wypowiedzią, zwrócił moją uwagę, że o rzeczach wielkich można mówić w prosty sposób, bez patosu i podniecania się, co staram się do dziś stosować. W tym wypadku, nie mogę być skromny, gdyż jako jedyny na świecie, w ponad 350 letniej historii klasztoru Sióstr Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, mam zdjęcia z klasztoru. Nie jest to epatowanie informacją, czy chwalenie się, ale historyczny fakt. Uzyskałem pozwolenia z Watykanu, bo obowiązuje tam ścisła klauzura. Nie ma możliwości wchodzenia ludzi z zewnątrz, dotyczy to wszystkich. Tylko 2 siostry mogą kontaktować się ze światem zewnętrznym. Reszta jest tam odizolowana. Do Polski pierwsze Wizytki zostały sprowadzone w roku 1654 przez Ludwikę Marię Gonzagę, wdowę po królu Władysławie IV oraz żonę króla Jana Kazimierza i zamieszkały w Warszawie, w klasztorze przy Krakowskim Przedmieściu. Do klasztoru Wizytek wszedłem bocznym wejściem we wrześniu 2000 r. A cała ta historia zaczyna się moją wystawą w Moskwie w 1997 r., gdzie przez 10 dni nie miałem połączenia telefonicznego z Ameryką, praktycznie byłem odcięty od świata. Jak już wróciłem do Polski, dostałem telefon z Nowego Jorku, że jest tragedia i tylko cud może coś zmienić, a wiadomość ta zastała mnie, jak wychodziem z kawiarni Hotelu Europejskiego. Na wprost jest kościół Wizytek i... poszedłem do tego kościoła, był zamknięty ale pierwsze drzwi były otwarte. Uklękłem i powiedziałem tak – „Gdyby coś się zdarzyło, że będzie inaczej niż jest, to zrobię coś dużego dla kościoła – Tak się modliła moja mama i jej to pomagało. Po kilku dniach, można powiedzieć "cud". Zapomniałem o tym zobowiązaniu i nagle….za jakiś czas, znalazłem się w Konstancinie na wystawie, swój album przyniosłem jako prezent, jakaś pani kręci się koło tego albumu, właściciel pokazuje na mnie. Kobieta podchodzi do mnie i zaczyna mówić, że za rok jest 350 rocznica Klasztoru Wizytek — czy bym chciał zrobić tam zdjęcia? A ja na to – spadła mi pani dosłownie z nieba. Ona na to, że jest klauzura ale, że może mnie umówi z siostrą przełożoną. Bardzo proszę – odpowiedziałem, przypominając sobie zobowiązanie. Po umówieniu spotkania przez tzw. siostrę zewnętrzną Annę, z siostrą przełożoną Klaudią Niklewicz, 9 września 2000 r., bocznym wejściem koło zakrystii kościoła wszedłem do trzeciej, ostatniej rozmównicy. Usiadłem przy stole przykrytym czerwonym suknem. Później dowiedziałem się, że bywał tutaj ks.Kardynał Stefan Wyszyński, ks.Popiełuszko i wiele znakomitości. Potężne kraty, a za nimi zamknięte czarne drzwiczki, za którymi po kilku minutach usłyszałem kroki. Drzwiczki za kratami otworzyły się i pojawiła się Matka Przełożona Klaudia Niklewicz. Z tyłu za nią, pod sufitem, zobaczyłem wąskie okno, a za nim wierzchołki drzew. Siostra widząc moje spojrzenie powiedziała — to drzewa w naszym klasztornym ogrodzie.
Zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim: literaturze, polityce, sztuce. Okało się, że siostra jest rodziną kompozytora Witolda Lutosławskiego, którego znałem i fotografowałem. Jako przykład tego co robię, przyniosłem stertę albumów, które wsunęłem siostrze przez kraty. Siostra przegląda moje albumy, nagle mówi – ładne pan robi zdjęcia, ale nam nie o to chodzi, Pan robi zupełnie inne rzeczy (pewnie chciała powiedzieć, że świeckie, a nie kościelne). Nagle siostra zapytała mnie —dlaczego chce fotografować klasztor? — Ja na to, że złożyłem kiedyś przysięgę i powiedziałem jej o moim postanowieniu, ale nie chciałem jej wtajemniczać w jakiej intencji złożyłem przysięgę, gdyż była to dla mnie dramatyczna i osobista sprawa. A ona na to, że muszę jej powiedzie, inaczej się rozstajemy. Opowiedziałem więc historię "cudu" detalicznie .... zaczęła wycierać oczy chusteczką. Rozstaliśmy się bez rozwiązania. Kiedy po kilku miesiącach wróciłem do Polski, odbieram telefon stacjonarny (a to już jest przeżytek, rzadko kto dzwoni na stacjonarny, jak żyła, to dzwoniła moja mama) i ... przedstawia się siostra przełożona – Tyle razy do pana dzwoniłam, wreszcie pan odebrał – i od razu – jest zgoda na Pana wejście do klasztoru – wyrzuciła w pierwszym zdaniu. Kiedy – zapytałem?
Nawet zaraz. Tak zaczęła się moja kilkumiesięczna wędrówka po klasztorze, od piwnic po strych, od kuchni, refektarz, bibliotekę po skarbiec. Na początku towarzyszyła mi siostra z dzwoneczkiem, sygnalizującym, że w klasztorze pojawił się ktoś obcy. Potem już mogłem poruszać się sam. Siostry mnie znały i mam nadzieję zaakceptowały. Muszę przyznać, że przez cały czas czułem się trochę nieswojo, znajdując się w miejscu zakrytym dla świata. Wnętrze klasztoru jest niesamowite, nie był zniszczony w czasie wojny, trzy wewnętrzne ogrody, bibliteka z książkami i dokumentami z przed kilkuset lat. Cały klasztor za kościołem Wizytek, na skarpie wiślanej, jest tak usytuowany, że z zewnątrz jest niewidoczny. W każdym razie ktoś po raz pierwszy wszedł do tych wnętrz i pozwolono mi fotografować właściwie wszystko. Zawsze jak tam przychodziłem, to około południa siostry dawały mi pachnące i pyszne placuszki z jabłkami z rosnących tu jabłoni. Mogłem tam przychodzić kiedy chciałem, miałem stałe wejście i myśle, że je nadal mam? Kiedy miałem już zrobione zdjęcia do album, zapytałem siostrę przełożoną – kto mógłby od nich napisać wstęp – a ona na to, że ksiądz Twardowski. On jest naszym spowiednikiem, ale to on musi zadecydować i zgodzić się. To może nie być łatwe – dodała. Teraz chyba jest jasne dlaczego w tekście o ks.Twardowskim piszę o Wizytkach, przy klasztorze, którym ksiądz mieszkał, tam latami go odwiedzałem.
Idę do księdza ze zdjęciami na I piętro, wchodzę po krętych, stromych schodach "dla niepijących", jak ksiądz je nazywał. Ze "schodami dla niepijących" wiąże się śmieszna historia. Dzięnnikarka przeprowadza ze mną dla TV obszerny wywiad, pytając mnie po wyjściu książki "Wszechświat ks.Twardowskiego", gdzie pokazałem właśnie unikalne mieszkanie – co było najtrudniejsze w tej książce do zrobienia? Odpowiedziałem, że wejście na I piętro, z dwoma torbami sprzętu fotograficznego w rękach po "schodach dla niepijących", gdzie zwykle trzeba się było trzymac dwoma rękoma poręczy. Ksiądz siedział jak zwykle przy kaflowym piecu, siadam na przeciwko niego na zydelku, wszystkie kszesła zawalone książkami i papierami, na które spojżałem. A on do mnie – jak zwykle? Niewygodnie się panu na tym zydelku siedzi? Ja na to, że nie. Wyciągam wglądówki zdjęć z klasztoru, podając księdzu mówię, że chciałbym, żeby to właśnie on, napisał wstęp do albumu. Z olbrzymim zainteresowaniem oglądał zdjęcia z klasztoru. W pewnym momencie powiedział z lekkim wyrzutem: „...to ja spowiadam siostry od tylu lat i tego nie widziałem, a panu się udało…”. Ksiądz Jan napisał krótki, ale piękny wstęp. O tym, że siostry, które ludzie świeccy postrzegają jako osoby zamknięte za klasztornymi murami, w istocie są wolne. Żyją bowiem w raju. A my, przebywający na zewnątrz, nieustannie musimy walczyć o przeżycie m.in. pisał: „...Album o Siostrach Wizytkach, dzięki publikowanym w nim po raz pierwszy fotografiom z wnętrz klasztornych, chociaż w taki sposób przybliża zakryte dotąd miejsca. Reguła zakonna nie pozwala bowiem na odwiedziny klasztoru. Dla dzisiejszego człowieka klasztor zamknięty jest zagadką.
Współcześni przeważnie nie rozumieją klauzury. Dziwi ich odgradzanie od świata. (…) Pismo święte mówi, że Bóg umieścił pierwszych ludzi w raju, w ogrodzie, to znaczy w miejscu ogrodzonym, jak wskazuje sama nazwa. Od czego Bóg odgrodził ludzi, skoro jeszcze nie było tego świata? Można przypuszczać, że Bóg chciał uratować miejsce odosobnione i odgrodzenie w tym wypadku nie oznacza ucieczki od czegoś złego, ale raczej chodzi o ocalenie, ochronienie tego, co było najważniejsze dla Boga. A więc wszystko to, co przybliża człowieka do Stwórcy: piękno przyrody, spokój, czystość powietrza, poczucie bezpieczeństwa, tęsknotę za modlitwą, pełnie życia duchowego...”. 26 czerwca 2005 roku, jest dokładna data, gdyż jest zdjęcie i nagranie filmowe, gościłem w anińskim domu Aldony Kraus, w którym ksiądz Jan spędzał kolejne już wakacje. W pewnym momencie spojrzałem na zaimprowizowany ze stołu ołtarz. Ksiądz podążył za moim wzrokiem i zapytał, czy będę uczestniczył w mszy świętej. Odpowiedziałem: „oczywiście, po mszy ma być obiad, a Aldona wspaniale gotuje”. Ksiądz spytał, czy przystąpię do komunii świętej. „Z tym może być problem, od kilkunastu lat nie byłem u spowiedzi”. Wtedy ksiądz Jan zwrócił się do obecnych: „proszę wyjść i zamknąć drzwi”. Skonfundowany zrozumiałem, że zamierza mnie wyspowiadać. Wszyscy wyszli, a ja zostałem. Przerażony. Ksiądz Jan nagle zapytał: „Czy pan kogoś zabił?”. „Nie” – wykrzyknąłem. „To fantastycznie” – ucieszył się ksiądz. A potem mnie wyspowiadał. Po spowiedzi nie wytrzymałem: „a co by było, gdybym kogoś zabił”. „A to byśmy się zastanowili” odpowiedział ksiądz. Mam zdjęcie jak klęczę, a ksiądz podaje mi komunię. Niektórzy mówią, że to rozgrzeszenie już do końca, cokolwiek to znaczy.
Mieszkanie księdza urzekło mnie już podczas pierwszej wizyty. Ksiądz wyznał, że jest tak bardzo przywiązany do swojego mieszkania, że trudno mu znieść nawet kilkudniowe wyjazdy. Spytałem, czy mógłbym zrobić kilka zdjęć, a ksiądz się na to zgodził. Od tego czasu wiele razy fotografowałem księdza, jego mieszkanie, jego otoczenie. W 2002 roku wydaliśmy książkę "Wszechświat księdza Twardowskiego". Ksiądz nie czuł się najlepiej i nie mógł wybrać się na wieczór autorski, ale poprosił, żebym po zakończeniu spotkania go odwiedził. Przytargałem paczkę książek. Ksiądz położył ją sobie na kolanach. Rozerwał plastik, wyjął pierwsza książkę i obejrzał dokładnie – kartka po kartce. Następnie to samo zrobił z drugą i trzecią. Przy czwartej nie wytrzymałem: „Proszę księdza, drukarnie zazwyczaj drukują każdy egzemplarz tak samo”. Na co ksiądz oznajmił: „Myśli Pan, że ja tego nie wiem. Ja lubię sobie po prostu pooglądać książki”. I obejrzał dokładnie wszystkie dziesięć egzemplarzy.
Kiedyś odwiedziłem księdza Jana ubrany w dżinsową koszulę firmy Levi’s. W pewnym momencie ksiądz spytał: „Czy to amerykańska koszula”. Potwierdziłem. „Też bym taką chciał mieć”. „Już ksiądz ma” – odparłem. Następnego dnia przyniosłem księdzu upraną i uprasowaną koszulę. Ksiądz polubił ją do tego stopnia, że nie chciał nosić innych ubrań, o czym – z nutą wyrzutu – informowały mnie siostry.
Innym razem przychodzę do księdza, a on intensywnie patrzy na moje buty. – Czy mógłby Pan podciągnąć trochę spodnie? - poprosił. O co mu chodzi? - pomyślałem. Ale podciągnęłem. –Chce mi pan powiedzieć, że tych butów się nie wiąże? – Tak, bo to są sztyblety. –Ile ja się namęczę przy zawiązywaniu z grozą w głosie - powiedział ksiądz. Tu już zapytał od razu – który ksiądz ma rozmiar i po chwili przez telefon w Nowym Jorku zamówiłem buty. Okazało się, że koszula i buty zostały w niewielkim worku osobistych rzeczy po księdzu. Tak niewiele musiał mieć by być szczęśliwym i dawać innym szczęście. Można odejść na zawsze by stale być blisko, ks.Jan Twardowski, ciągle go gdzieś czuję.
Comments