top of page
Szukaj
Zdjęcie autoraCzesław Czapliński

PORTRET z HISTORIĄ Anna Dębska

Zaktualizowano: 8 sty 2022


Kiedy w sierpniu 1983 roku odwiedziłem Los Angeles, natknąłem się na artystkę rzeźbiarkę Annę Dębską, której do katalogu wstęp pisał sam Xawery Dunikowski. To nie lada gratka. Jej opowieści o polskich arabach, skierowały mnie w ich stronę. Zacząłem jeździć do Janowa Podlaskiego, poznałem Andrzeja Krzyształowicza (1915-1998), legendarnego dyrektora, ale to już historia na inną opowieść. Muszę przyznać, że koni się trochę bałem. Kiedy raz zapędziłem się w Janowie na łąkę fotografując je, konie otoczyły mnie ze wszystkich stron. Pomyślałem sobie, że już z tego cało nie wyjdę. Stanąłem bez ruchu, podchodziły do mnie, obwąchiwały i lizały przyjaźnie. Tak zakochałem się w nich.

Anna Dębska ur. 4 sierpnia 1929 r. w Warszawie, zm. 16 maja 2014 w Łazach. Studiowała 1949-1953 na Wydziale Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie w pracowniach profesorów Tadeusza Breyera i Mariana Wnuka. Studia ukończyła w roku 1954. Po ukończeniu studiów zajęła się rzeźbą postaci zwierząt, szczególnie koni. Jej rzeźby znajdują się m.in.: na dziedzińcu Prezydium Stołecznej Rady Narodowej w Warszawie, w Pałacu Kultury i Wypoczynku w Chorzowie, w Parku Zdrojowym w Busko-Zdrój, na Placu Dickensa w Warszawie, w sanatorium w Szczawnicy, na Starym Mieście w Warszawie, w parku Sempione w Mediolanie…














































Ale wróćmy do naszego pierwszego spotkania z Anną Dębską.

Opowiadała mi o pierwszej w Polsce prywatnej stadninie koni arabskich czystej krwi, jaką udało jej się stworzyć w socjalistycznej Polsce. Wykupując mające iść do rzeźni konie arabskie.

„…Właściwie najwięcej rzeźbiłam zwierząt – rozpoczyna Anna Dębska – między innymi dlatego, że zwierze nie gra nigdy komedii; jak się je obserwuje, jest takie, jakim jest. Natomiast jak patrzę na człowieka, wydaje mi się, że to jest tylko część prawdy o nim. Moimi ulubionymi zwierzętami są konie. Już od małego dziecka byłam zafascynowana końmi; gdy tylko zobaczyłam jakiegoś konia, dotykałam go i głaskałam. Potrafiłam tak spędzać całe godziny; nie słuchałam nawoływań matki, nie chciałam też potem myć rąk, aby jak najdłużej czuć zapach konia.

Gdy w 1945 roku tabory niemieckie w popłochu opuszczały Polskę i rozszalałe konie bez jeźdźców, niektóre ciężko poranione, biegały po okolicy, nie wytrzymałam, po kryjomu wymknęłam się z domu z postanowieniem złapania jednego z nich. Wyprawa ta omal nie skończyła się dla mnie tragicznie.

Myśl o posiadaniu i hodowli koni nie opuszczała mnie przez okres szkoły i studiów. Nie był to najlepszy okres dla takich marzeń. Nie wiadomo dlaczego konie w Polsce w tym czasie były symbolem czegoś najgorszego, nawet jazda na koniu była źle widziana przez ówczesne władze.













































Moja ukochaną klacz arabską, kupiłam dzięki przypadkowi. Trzyletnia wówczas Maciejka biegała na torach wyścigowych. Widziałam ją wielokrotnie, gdy sama jeździłam w kubie Legii. Od znajomego weterynarza dowiedziałam się, że Macieja zachorowała i następnego dnia mają ją oddać do rzeźni miejskiej. Natychmiast zdecydowałam się ją kupić – wtedy jeszcze było to możliwe dla prywatnej osoby. Jeszcze tego samego dnia zabrałam ją do siebie – była spłoszona, ale nic specjalnego jej nie dolegało, według mojej oceny.

Już następnego dnia od samego rana dzwonił telefon. Potem przyjechali do mnie z kontroli, przesłuchiwali mnie, wypytywali, jak nabyłam Maciejkę i dlaczego właśnie ją.

Później okazało się, że Maciejka była specjalnie „spreparowana”, aby łatwiej mógł ją nabyć ustosunkowany facet – miał odebrać ją w ostatniej chwili spod noża. Taki był plan. Ja swoją szybką decyzją pokrzyżowałam wszystko. Ciągle w tym czasie wzywano mnie na różne rozmowy, próbowano różnych sposobów: persfazji, propozycji wymiany na innego konia itp. Nie dałam się przestraszyć pogruszkami. Byłam już w tym czasie znaną rzeźbiarką, miałam za sobą wiele nagród i w końcu powiedziałam, że potrzebuje jej jako modela do rzeźb. Ciągle jednak mnie indagowano, czy nie zamierzam użyć Maciejki do hodowli. Im bardziej się tym niepokojono, tym większej nabierałam ochoty na to przedsięwzięcie.

Maciejka w tym czasie czuła się doskonale, jeździłam na niej dużo.

Z zaprzyjaźnionego klubu jeździeckiego dowiedziałam się, że jest możliwość nabycia ogiera arabskiego, ostatniego syna Witraża – Muharyta. Ogier ten pod imieniem Hetman był od młodości w tym klubie jako własność jednego z generałów. Pewnego razu na przejażdżce Muharyta poniósł generała; właściciel leżał w szpitalu, z połamanymi rękami. Rozżalony i zły na Muharyta, generał wydał rozkaz, aby zgładzić go lub natychmiast sprzedać komukolwiek. Oczywiście, nie zastanawiałam się ani chwili, było to najlepsze połączenie krwi, a jakim mogłam tylko marzyć. Tak zaczęła się moja prywatna hodowla koni arabskich w Polsce.

Pierwszy źrebak Maciejki miał urodzić się zimą 1970 roku. W „zimie stulecia” – jak została ochrzczona. Była to rzeczywiście ciężka zima.

Wszystkie, nawet główne drogi były zasypane śniegiem. Szosy wyglądały jak tunele lodowe, a śnieg nie przestawał padać. Moje gospodarstwo, położone około 70 km od Warszawy, przy bocznej drodze, w głębi lasu, było tak zasypane śniegiem, że nie zdołałam tam dojechać samochodem; został w lesie, a ja przekopałam się do domu pieszo. Zamówiony przedtem weterynarz nie był w stanie dojechać.

Niepokoiłam się bardzo, bo nigdy nie byłam przy źrebiącej się klaczy. Zaprzęgłam mego trzeciego konia do sań, usiłując pojechać po lekarza. Ale zapadliśmy się w tak głęboki śnieg, że ogier o mało w nim nie utonął. Z wielkim trudem udało mi się go w końcu wypchnąć z pułapki. Szarpiąc się z ogierem i ciężkimi saniami w głębokim śniegu, zwichnęłam sobie na dodatek nogę w kolanie. Nie wiem, jakim cudem udało mi się dobrnąć z powrotem. Zabandażowałam bolącą nogę i kuśtykałam o kiju po stajni. Mróz w nocy chwycił straszliwy –32 stopnie Celcjusza. W stajni było jak w lodówce, nie sposób było tam wytrzymać, tym bardziej że w pośpiechu nie zabrałam z sobą dosyć ciepłego ubrania. Jakby jeszcze tego wszystkiego było mało, elektrownia wyłączyła prąd, co często zdarzało się na wsi.

Studiowałam przy świeczce książkę weterynaryjną – nie mogłam już liczyć na nikogo, bo nawet najbliżsi sąsiedzi byli bardzo daleko od mojego domu. Bałam się i denerwowałam okropnie, ciągle mi się zdawało, że coś stanie się z Maciejką i źrebakiem. Mroźne powietrze zapierało dech w płucach, gdy podpierając się na kiju wędrowałam do stajni. Towarzyszył mi tylko mój wierny pies Yeti.

Na szczęście Maciejka urodziła szybko i łatwo, źrebaczek był mokry i sierść zaczęła na nim zanarzać. Zaczęłam gorączkowo rozcierać go sianem, w podnieceniu prawie zapomniałam o spuchniętej i bolącej nodze. Maciejka nie przejmowała się swoim nowo urodzonym dzieckiem. Według instrukcji z książki, próbowałam małemu podwiązać pępowinę, ale właśnie w tym momencie z mojej jedynej latarki elektrycznej wysypały się w słomę baterie i nie mogłam ich teraz w ciemności odnaleźć. Źrebaczek był tak zmarznięty, że już coraz słabiej próbował się podnosić. Zdjęłam z siebie jedyny ciepły sweter i otuliłam go. Próbowałam go podnieść i podstawić do sutki, ale Maciejka kwiczała i kopała, kiedy tylko się do niej zbliżałam.

Mordowałam się tak prawie całą noc. Bez rezultatu. Przewracałam się na ziemię ze źrebakiem i znowu próbowałam. Pot lał się ze mnie strumieniem, mimo że mróz był coraz większy, a źrebaczek marzł nawet w moim swetrze i był coraz słabszy.

Wreszcie ledwo żywa ze zmęczenia, przewracając się któryś raz z kolei, uderzyłam się boleśnie w zwichniętą nogę. Nie miałam już sił się podnieść. Siedząc w boksie, objęłam źrebaczka rękami, przytuliłam się do niego i zaczęłam szlochać rozpaczliwie. Byłam dodatkowo w strasznej depresji, gdyż dowiedziałam się niedawno, że mój mąż, Leonid Teliga, jest śmiertelnie chory. Myśl o samobójstwie prześladowała mnie w tym czasie. Źrebaczek był dla mnie jakby symbolem życia i przetrwania; bezsilna rozpacz zalewała moje serce. Nie potrafiłam już nawet sobie wyobrazić, co zrobię, gdy i on mi umrze.

Nagle poczułam na swoich ustach coś ciepłego, słodkiego. Był to pyszczek szukający mleka. Nowe siły wstąpiły we mnie; podniosłam się i ponownie pdsunęłam go Maciejce. W końcu udało się i źrebak zaczął ssać,

Maciejka dała mi 6 klaczy i jednego ogiera. Ostatecznie Maciejkę sprzedałam na aukcji w Janowie w wieku 18 lat, za 45 tys. dolarów do Stanów Zjednoczonych. Jej córki i wnuki mają już dzieci. Wyjeżdżając do Stanów Zjednoczonych zostawiłam hodowlę składającą się z 15 arabów…”.

Anna Dębska przyjechała tu w końcu 1979 roku, podobnie jak ja, na zaproszenie multimilionera z Dallas, który widział jej rzeźbę stojącą w Krakowie, i zapragnął podobnej w swojej rezydencji. Dębskiej przydzielono ogromne studio w centrum miasta o otrzymała wiele zamówień komercyjnych. Przez pierwsze lata pracowała i wystawiała w Teksasie. Jednak tęsknota za naturą spowodowała, że mimo wspaniałych warunków przeniosła się do Los Angeles. Kupiła dom poza miastem, otoczony wspaniałą roślinnością, i konia, na którym codziennie jeździ po łagodnych stepowych pagórkach. Mówi: „…Do tworzenia potrzebny mi jest stały kontakt z naturą, Kiedy jestem od niej daleko, to zatracam autentyczność…”.

Pamiętam, jak pod wieczór powiedziała mi, że ma ukrytego w ogrodzie konia, którego ze swojej willi wyprowadzała ukradkiem, gdyż nie można nic takiego mieć i jeździła na prerii. To są te zdjęcia, jakich świat nie widział.

W Stanach Zjednoczonych Dębska kilkakrotnie wystawiała swoje prace rzeźbiarskie, m.in. dzięki pomocy wielkiego miłośnika jej rzeźb i hodowcy koni arabskich, znanego aktora Lorena Greena w Los Angeles. Wystawa była sukcesem artystycznym i handlowym: sprzedano ponad dwadzieścia rzeźb.

Oprócz monumentalnych pomników stojących pod gołym niebem w Polsce, Włoszech i Teksasie, o czym pisałem na początku, wiele mniejszych prac Dębskiej znajduje się w zbiorach muzealnych i prywatnych, też mam jedną małą rzeźbę.

Spotykaliśmy się potem w Polsce z Anią, pamiętam wspólne spotkania z Bogusławem Lustykiem, chyba najlepszym żyjącym malarzem koni, był zapraszany przez organizatorów Kentucki Derby w USA aby pokazywać swoje prace, a spotkaliśmy się w warszawskich Łazienkach na Święcie Koni Arabskich w czerwcu 2011 roku.
















Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page