top of page
Szukaj
Zdjęcie autoraCzesław Czapliński

PORTRET z HISTORIĄ Andrzej Czeczot

Zaktualizowano: 8 sty 2022


Pierwsze moje spotkanie i zdjęcia Andrzeja Czeczota zrobiłem w październiku 1982 r., w jego pracowni na Brooklynie w Nowym Jorku. Uwagę moją przykuła duża skrzynia, w pokoju pod oknem, zbita ze świeżego drzewa z adresem i nazwiskiem CZECZOT. Kiedy go zapytałem, co to jest? Powiedział z rozbawiającą szczerością – tyle mogłem wywieść z Polski, przyjeżdżając tutaj. Myślałem, że tego typu sytuacje, były w XIX wieku. Chociaż ja sam, uciekłem z jedną walizką. Znajdowaliśmy wspólnie w Nowym Jorku miejsca i szliśmy na zdjęcia, wybierając genialne grafitti na East Side. A potem kiedy wrócił do Polski, robiłem mu zdjęcia, przy jego filmie „Eden”.

Andrzej Czeczot urodził się 27 października 1933 w Krakowie i tam w 1957 ukończył Akademię Sztuk Pięknych. Po ukończeniu studiów pracował w Wydawnictwie „Śląsk” w Katowicach, ilustrując wiele, w tym również serię książek czeskich i słowackich m.in. „Przygody dobrego wojaka Szwejka" Jarosława Haška, za co otrzymał nagrodę na Biennale Grafiki w Brnie.

Współpracował również z wieloma czasopismami: „Szpilki”, „TY i JA”, „ITD.”, „Literatura”, „Kultura”, które zamieszczały jego ostre rysunkowe komentarze. Wydał cztery albumy: „Czeczot", „Nothing Happened!”, „IFO”, „Gumno”.

W grudniu 1981 roku został internowany, a w 1982 roku wyjechał jako polityczny uchodźca do Nowego Jorku, nie widząc perspektyw w Polsce.

W Nowym Jorku, w prestiżowym Pratt Institute, w dziale grafiki kierowanym przez Andrew Stasika, otrzymał Czeczot stanowisko „resident artist”.

Jego pierwsza indywidualna wystawa przy 57 Ulicy na Manhattanie w Martin Sumers Graphics Gallery w 1984 roku, zwróciła uwagę wybitnego krytyka z „New York Timesa” Stevena Hellera, który pisał: „…Czeczota porównywano z uzasadnieniem do niemieckiego satyryka Georga Grosza, którego ostre kolce wizualne przebiły fornir weimarskiej burżuazji, (…)

Jak George Grosz, który pięćdziesiąt lat wcześniej schronił się przed tyranią nazistowską w nowojorskiej dzielnicy Queens, Czeczot znalazł schronienie w Brooklynie...”.

Od tego czasu Czeczot wielokrotnie wystawiał swoje grafiki malarstwo w Stanach Zjednoczonych i poza granicami, w tym również w warszawskiej Kordegardzie w 1990 roku. Oprócz wystawiania i sprzedawania swoich prac malarskich, Czeczot nadal jako ilustrator i rysownik współpracuje z „New York Timesem”, „New Yorkerem” i innymi pismami w Stanach Zjednoczonych.

Ostatnio ukazały się jego dwa nowe abumy: „Alien in the Big Apple” (Cudzoziemiec w Wietkim Jabłku — Nowy Jork) i „The New York Fables” (Przypowieści nowojorskie) oraz uhorowany został tym, że część książki „New York Obsetved: Artists & Writers Look at the City” wydanej przez Harry N. Abramsa stanowią jego rysunki.

W latach 1982 do 1997 Czeczot mieszkał i pracował w Nowym Jorku, potem powrócił do Polski i zamieszkał w Warszawie. Publikował rysunki w "Polityce" i "Nie".

W 2002 roku zrealizował pełnometrażowy film animowany "Eden" - ironiczną bajkę o kondycji współczesnej kultury, z muzyką Michała Urbaniaka - za który otrzymał m.in. Nagrodę Dodatkową Jury na 27. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Robiłem zdjęcia z planu filmowego, zrobił mi wspaniały plakat do mojej wystawy w Łodzi.

Zmarl 9 maja 2012 w Warszawie, pochowany został na cmentarzu św. Jadwigi w Pszczynie.

W końcu 1989 r., po kilku latach pobytu Czeczota i moim w Nowym Jorku, przeprowadziłem z nim bardzo osobisty wywiad, ze względu na to, że się przyjaźniliśmy, mogłem zapytać go o wszystko, a on spokojnie odpowiadać. Dziś z perspektywy czasu, widzę, że powiedział bardzo wiele ciekawych rzeczy o tzw. czasie przełomu w Polsce oraz o życiu artysty w Nowym Jorku.

— Prawie od samego początku swojej działalności jako satyryk w komunistycznej Polsce miałeś kłopoty z cenzurą. Po ogłoszeniu stanu wojennego byłeś internowany i wyjechałeś z Polski. Dziesięć lat później, kiedy polska stała sie demokratycznym krajem, wydawało się, że będziesz mógł wyrazać swoje poglądy swobodnie. Zacząłeś rysować do satyrycznego tygodnika 'NIE' i znowu część środowiska uważa to za skandal.

— Znowu jestem przeciw, zawsze byłem przeciw. Przedtem przeciw totalitaryzmowi komunistycznemu, teraz jestem przeciw podobnym tendencjom, tylko ze znakiem przeciwnym, które się rodzą w Polsce, co z niepokojem obserwuję. Jestem stosunkowo dobrze zorentowany, bo dociera do mnie cała masa pism z kraju, byłem również kilka razy w Polsce. Widząc to — zresztą nie tylko ja, nie jestem w tym odosobniony

— postanowiłem wrócić do satyry, a jedynym tygodnikiem satyrycznym w Polsce jest NIE. NIE daje mi możliwość wypowiadania własnego zdania bez skrępowania.

— Jesteś znowu przeciw, tytko dlatego, że się system zmienił?

— To nie jest mechaniczne, chodzi o reagowanie na zjawiska, które mnie drażnią, niepokoją, złoszczą.

— Co masz na myśli?

— Chociażby klerykalizację Polski, pakowanie się Kościoła z kopytami w politykę, a pomijanie rzeczy ważniejszych w religii, tzn. kwestii moralnych, etycznych. W dzisiejszej gazecie czytałem, jak prymas Glemp udzielał nagany Kotańskiemu, za to, że antagonizuje społeczeństwo. A przecież już większość ludzi w Polsce wie, że Kotański bezinteresownie od lat pornaga narkomanom i ludziom zarażonym wirusem AIDS, a ostatnio stara się znaleźć lokalizacię dla małych dzieci zarażonych AIDS. Za to potępia go głowa Kościoła katolickiego w Polsce... Jest to coś oburzającego i obrzydliwego zarazem. Nie mogę na to spokojnie patrzeć. I dlatego m.in. współpracuję z NIE.

— W Polsce NIE w wielu środowiskach nie nazywa się pismem satyrycznym jak to nazwałeś, ale pismem politycznym tzw. postkomuny.

— Postkomuna to nie komuna. To są byli komuniści, którzy przechrzcili się na socjaldemokratów, a to duża różnica. Ideologię dawno szlag trafił , tak jak jej wschodniego promotora. Komunizm przestał istneć jako siła zagrażająca demokracji w Polsce i na Świecie, ponieważ nie stoi za nim Związek Radziecki. W tej chwili, jest to jedno z ugrupowań lewicowych, które wyraża swoje własne zdanie i poglądy. Ja nie powiem, abym się zgadzał w całości z linią pisma, przede wszystkim nie zgadzam sie z wybielaniem przeszłości komuchów. Zresztą NIE robi to obecnie coraz słabiej, bo to już nikogo nie interesuje. Natomiast popieram to, o co to pismo walczy, czyli wartości demokratyczne: wolność słowa, rozdział Kościoła od państwa itp. W Polsce wzrasta groźnie fala szowinizmu i antydemokratycznych tendencji, która się skupia m.in. wokół ZChN. Te tendencje są bardzo groźne, rośnie ciemnogród, przybywa prawicowych partyjek, programów, które niewiele mają wspólnego z demokracją. Ich tendencje izolacjonistyczne, oddalanie się od Europy, zakaz aborcji, to wszystko średniowiecze. Nie sądzę, że te tendencje zwyciężą, ale trzeba się im z całą śilą przeciwstawiać. Tutaj pismo Urbana jest znakomitym orężem.

— Czy oprócz NIE jest według ciebie jeszcze jakieś inne bezkompromisowe pismo w Polsce?

— Może tygodniku WPROST, bardzo ostry, śmiały, ale też jest ograniczony w swoich wypowiedziach i nie jest to pismo satyryczne, podobnie jak POLITYKA, która zaprosiła mnie do współpracy.

— Z punktu widzenia kariery jesteś przykładem osoby, która wielokrotnie zaczynała wszystko od nowa w różnych dziedzinach i w każdej z nich dochodziłeś do szczytu. Mam tu na myśli, że – w latach 50. jako rysownik satyryczny, potem ilustracje książkowe, filmy animowane, później malarstwo...

— Faktycznie, zaliczyłem wiele dyscyplin. Zaraz po zdobyciu dyplomu, zostałem przyjęty na grafika do Wydawnictwa Górniczo-Hutniczego, które przekształciło się w Wydawnictwo Śląsk, gdzie pracowałem aż 13 lat, zajmując się robieniem okładek i ilustracji do książek. Robiłem serię, która zaczęła się od „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, a później byli właściwie wszyscy wybitniejsi pisarze czescy i słowaccy. Równocześnie ilustrowałem teksty innych, współpracowałem jako satyryk od 1958 r. ze „Szpilkami” i praktycznie do mojego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Poza tym z „TY i JA”, „Światem”, „Literaturą”, gdzie ócześni art–dyrektorzy zaczęli zamieszczać na okładkach moje rysunki.

— Właśnie w „Literaturze” jeśli dobrze pamiętam ukazał się twój satyryczny rysunek z Filipskim w roli głównej?

— Tak, to była niezła chryja. W 1975 roku odwiedziłem Kraków, gdzie nasłuchałem się o teatrzyku Eref, który był teatrzykiem antysemickim, a jego dyrektor, aktor Filipski, był postacią popieraną przez MSW, ich laureat nagrody za rolę Hubala.

—Bardzo dobrą rolę?

—Tak, bo to dobry aktor. Narysowałem go jako ciemnego typa w oficerkach i bryczesach, siedzącego za stołem, na którym leżał pistolet Walther, stała puszka Cyklon B i wisiał plakat, „Teatr Ludowy w Nowej Hucie, Ryszard IV”. Po opublikowaniu tego rysunku, on i Teatr Ludowy w Nowej Hucie, oskarżyli mnie o zniesławienie. Zaczął się proces polityczny i sterowany, bo za tym stał ówczesny sekretarz propagandy KC Łukaszewicz. Sędzia, który prowadził sprawę, co jakiś czas wybiegał i telefonował po dalsze instrukcje. Bronili mnie za darmo mec. Jan Olszewski i mec. Szczuka. Wyrok był z góry zaklepany. Proces przegrałem w pierwszej i drugiej instancji, zostałem skazany na pół roku więzienia z zamianą na grzywnę.

—Głównym zarzutem było zniesławienie?

—Tak, ale odwrócono wszystko i zrobiono ze mnie antysemitę. Byłem pouczony przez sędziego, że mieszkam niedaleko Oświęcimia, to takiego rysunku nie powinienem zrobić. Skończyła się po tym współpraca, nie tylko z „Literaturą”, ale i z innymi pismami. Szlaban – nie mogłem nie mogłem nigdzie rysować. Zostałem praktycznie bez środków do życia, bo już wówczas nie pracowałem w wydawnictwie. Ale że byłem „Człowiekiem Renesansu”, a zarazem męczennikiem za sztukę zostałem przyjęty przez teatry, dla których robiłem scenografie, m.in. u Janka Guntera w Krakowie, u Nowaka w Bielsku, u Janusza Zaorskiego do „Szwejka” w Łodzi, u Janka Pietrzaka w Kabarecie pod Egidą, który jeździł po całej Polsce, w Warszawie w Teatrze Syrena.

Poza tym zaczęłem pracować w Studio Filmów Rysunkowych jako autor scenariuszy i realizator, zrobiłem 30 filmów, z czego cztery były wyłącznie moje. Ale zawsze najbardziej lubiłem ilustrować książki.

—Z tego widać, że przechodziłeś z satyry do ilustracji, scenografii, realizacji filmów… jakby z konieczności?

—To może tak wyglądać, szczególnie po powrocie, ale ja mam takie usposobienie, że jedna dziedzina mnie nudzi, lubię zmieny. Jako satyryk jestem w jakiś sposób dziennikarzem, reaguję na to, co się dzieje, z drugiej strony jako plastyk jestem zainteresowany sprawami czysto formalnymi. W Stanach Zjednoczonych zaczynałem malować, bo wściekle kolorowy Nowy Jork w jakiś sposób zmusił mnie do tego. Ale grafikę nadal robię, zrobiłem kilkadziesiąt drzeworytów, linorytów, czern i biel, nadal uznaję za równoprawne z kolorem.

—W amerykańskich realiach, to co robisz, jest trudne do zaakceptowania, tutaj stara się daną osobę sklasyfikować.

—Tak, jest ścisła specjalizacja, zaszufladkowanie i mnie wielokrotnie mówiono — słuchaj, ty za dużo umiesz, twoje porfolio jest niedobre, bo masz za dużo ścieżek, nie wiem co wybrać. W Polsce było to bardzo proste, ktoś mówił mi niech pan zrobi w takim, a takim stylu, to nam się podoba. Tutaj nie ma mowy, wysyła się portfolio i się czeka. W tej chwili mam już agentkę i ona się z tym biedzi i robi portfolia na rozmaite okazje. Nie lubię takich rzeczy, zawsze miałem bajzel jeśli chodzi o mój dorobek artystyczny. To się później mści. Może kiedyś będę miał sekretarkę...

— Zacząłeś już mówić o okresie amerykańskim, ale chciałbym wrócić do początku, jak się znalazłeś?

— Wybucha stan wojenny w Polsce, zostaję aresztowany, na podstawie pisma, które później otrzymałem, że Ilstwarzam zagrożenie dla porządku publicznego". W obozie w Jastrzębiu–Szeroka ze mną był aresztowany Andrzej Kowalski, plastyk, wtedy mój sąsiad, mój przyjaciel Kazimierz Kutz, profesorowie Uniwersytetu Śląskiego, mnóstwo ludzi.

Po przesłuchaniach, które trwały dziesięć dni, tuż przed Bożym Narodzeniem zwolniono mnie i wielu innych. Pamiętam, że już w więzieniu powiedziałem swoim towarzyszom, że wyjadę do Ameryki... Żarty się skończyły, zaczęły się schody. Nie mogę już teraz uprawiać definitywnie zawodu, a nie będę rysował sierpów i młotów na murach. Po wyjściu poszedłem do Ambasady Amerykańskiej w Warszawie i powiedziałem, że chcę wyjechać do Stanów Zjednoczonych; patrzyli na mnie dziwnie, nie mieli żadnych instrukcji. Wkrótce owe instrukcje nadeszły i tak stałem się emigrantem politycznym. Na liście JRC w Nowym Jorku jestem zapisany jako imigrant pod numerem 1. Żona nie protestowała, Rafał (syn) nie miał nic do powiedzenia, ale chyba sięcieszył.

— Kiedy ostatecznie przyjechaliście do Nowego Jorku?

— W sierpniu 1982 roku.

— Dlaczego Ameryka, a nie kraj Europy Zachodniej?

— Miałem tutaj kolegów; był Andrzej Dudziński, Janusz Kapusta... I Nowy Jork! Miasto, o którym zawsze marzyłem... Zresztą muszę powiedzieć, że ta decyzja wyjazdu była nie tylko oparta na politycznych przesłankach, ale uznałem to za okazję spróbowania się tutaj. Tak zwany palec boży...

— Decydując się wówczas na wyjazd nie liczyłeś chyba, że będziesz mógł kiedykolwiek wrócić do Polski?

— Absolutnie nie, byłem prawie pewny, że to jest emigracja na całe życie. Nagle to się tak wspaniale zmieniło, że jeśli chcę, mogę wracać.

— Lądujesz w Nowym Jorku – w Polsce znany artysta, a tu właściwie nikt.

— Zaczęła się ciężka harówa, za minimalne pieniądze. To, w co Polak zasiedziały w kraju nie chce uwierzyć, tutaj trzeba pracować ciężko, aby coś zdobyć, przeskoczyć samego siebie. Pamiętam takiego dziennikarza z „Panoramy", inteligentny pan, a powiedział mi przed wyjazdem: "ty jako polityczny emigrant nie będziesz tam musiał o nic się martwić, będziesz na utrzymaniu Stanów Zjednoczonych". Takie poglądy w Polsce panowały i wielu jeszcze tak myśli.

Dostałem się w pierwszym rzędzie do "New York Timesa", miałem ofertę pracy w Pratt Institute na wydziale grafiki, ale akurat w październiku Reagan obciął fundusze na kulturę, wielu profesorów straciło pracę, więc nie było mowy o przyjmowaniu nowych. Dali mi funkcję „visiting artist”, miałem za darmo materiały i zacząłem robić drzeworyty. Trwało to jakieś dwa lata. Powoli zaczęłem nawiązywać kontakty, uczyłem się angielskiego.

— Jak dostałeś się do „New York Times", który jest marzeniem grafików,

którzy urodzili się i wykształcili w Stanach Zjednoczonych?

— Pomogli mi koledzy, Amerykanie, którzy obejrzeli moje portfolio. Zacząłem u Steva Hellera, który jest dyrektorem artystycznym "The New York Times Review of Books". Jest to prawdziwy Europejczyk, sam zresztą artysta. Nie przez cały czas moja współpraca układała się z nimi jak po maśle. Niekiedy kierownik sekcji nie przyjmował moich rysunków, chcieli mieć ilustrację dosłowną. Jak się coś paliło, to trzeba było zrobić ogień i dym. Ale od dłuższego czasu nie mam żadnych problemów, pomału narzuciłem swój styl, znajduję już nawet swoich naśladowców, co jest dosyć zabawne.

— "The New York Times” zamieszcza twoje rysunki, jest to ogromny prestiż, ale nie wystarcza do życia.

— Rysowałem oprócz tego do różnych pism polonijnych, co dawało bardzo mizerny dochód. Powoli zaczęło się to rozszerzać, zacząłem malować i sprzedawać grafiki i malarstwo. Wszedłem do bardzo prestiżowego tygodnika „New Yorkerll , zrobiłem kilka okładek, miałem dwie rozkładówki rysunków z mojej książki pt."The New York Fables", która została wydana w Polsce, gdyż tutaj wydawcy uważali, że są za ostre, za bardzo "sophisticated” i zjadliwe. Sońka (żona) pracowała i jakoś wiązaliśmy koniec z końcem, potem było coraz lepiej, przez nowe kontakty, nowe zamówienia. Obecnie nawiązałem również współpracę z Polską, oprócz NIE robiłem do II Panoramy", teraz robię ilustracje dla Wydawnictwa BGW. Przygotowuję dużą sprawę wydawniczą, która jest już w toku realizacji, nie chcę jeszcze o tym mówić, aby nie zapeszyć. Działam na kilku planach i to wcale nieźle pozwala funkcjonować w okresie recesji (niektórzy twierdzą, że to nawet depresja).

— Wiem, że byłeś kilka razy w Polsce w ostatnim czasie. Jakie są twoje wrażenia po tak długiej przerwie?

— Ruch między Polską a Ameryką, który się zaczął, wpływa na powolne zmiany świadomości ludzkiej. Niemniej stereotypy mają długi żywot i trudno się ich pozbyć. Poza tym trzeba sobie powiedzieć, że w Polsce panuje nadal mentalność komunistyczna. Demokracji trzeba się uczyć, żeby Polska była krajem w pełni demokratycznym muszą powstać demokratyczne prawa i instytucje. Ludzie, którzy wyrośli w komuniźmie, mają zakorzenione pewne stereotypy sprawiedliwości społecznej wszyscy mają dostawać równo. Geniusze i matoły, pracowici i urodzeni w niedzielę. Urawniłowka. Skażeni są nimi nie tylko robotnicy. Natomiast bardzo interesujące zmiany widzę w mentalności młodzieży. Młodzież jest fantastyczna, odrzuca to całe gówno i myśli realnie, powstaje warstwa średnia w Polsce, ludzie biorą się za interesy, zaczyna się zmieniać. Tylko, że to musi potrwać. Smieszne są te zdarzenia — pamiętam przyjechałem kiedyś do Warszawy, był szary brudny dzień, brudno było wszędzie, błoto, śmieci, natomiast miasto było upstrzone kolorowymi rekłamami zachodnich firm. Taka parodia Nowego Jorku...

Pierwsza podróż była dla mnie bardzo przykra, bo wiedziałem, że nie mam tam domu. Zawsze z Warszawy wracałem do Katowic i żona czekała z kolacją, a dziecko spało w łóżeczku. Potem drugi raz, trzeci... zobaczyłem Kraków i się zachwyciłem.

— Urodziłeś się w Krakowie?

— Tak, ale prawdę mówiąc nie mieszkałem tam długo. Według mnie Kraków wygląda najlepiej ze wszystkich miast w Polsce, staje się metropolią typu zachodniego, nie tylko z reklam i napisów, niektórzy ludzie pracują i niektórzy mają coś z tego. Poza tym historia, wspomnienia — to co kocham.

— Miałeś wystawę swojego malarstwa w warszawskiej "Kordegardzie", po wystawach w galeriach nowojorskich.

— W Warszawie wystawy ciągle są wydarzeniami typu towarzyskiego, a nie handlowego. Ci, którzy prowadzą galerie (wielu już zbankrutowało), to wspaniali organizatorzy imprez towarzyskich. Wiedzą, że trzeba zrobić coś, na co przyjdzie „warszawka", o czym się mówi i będzie klawo. Ale jeśli chodzi o sprzedaż, to prawie nic. Dopiero ostatnio zaczęły powstawać galerie, które oparte są na czysto handlowych zasadach, ale to znowu często odbija się na nie najlepszej jakości artystycznej. Nie kijem go, to pałką...

— Czy wystawa w Polsce coś ci daje?

— W Polsce ceny są niskie, ale nie jestem nastawiony specjalnie na zarobek. Dla mnie jest to jakaś okazja do pokazania się, prezentacji dorobku, obecności, spotkanie z przyjaciółmi z dawnych lat... To jest fajne i orzeźwiające. Ale handlowo słabo — może kiedyś będzie?

—Kiedyś powiedziałeś, że kariera to zarobione pieniądze. Kto więc według ciebie zrobił karierę w Stanach Zjednoczonych z twojej branży?

— Tutaj ogromnych pieniędzy nikt z nas nie zrobił, to trzeba sobie szczerze powiedzieć; są ludzie zamożniejsi i mniej zamożni w dobrej średniej klasie. Ale aby rzucić Amerykę na kolana, jak wielu miało zamiar przyjeżdżając tutaj, że Ameryka sypnie forsą, "bo ja jestem bardzo zdolny" — to się nie zdarzyło. Może się taki kiedyś urodzi. Ostatni, któremu się znakomicie tu powodziło, to był Styka.

Ale ja uważam, że to jest normalne życie, bo wyskoki zdarzają się niezwykle rzadko, a jeśli ktoś zarabia w swoim zawodzie, jest kupowany, jest na rynku, to jest O.K., tak powinno być. Jest kariera, gdy artycha nie myje samochodów, nie remontuje dachów, tylko pracuje i zarabia w swojej dziedzinie. Tu trzeba ostro pracować, nieustannie się potwierdzać, natomiast jeśli ktoś nie ma ochoty udawać geniusza i pchać się między drapieżniki, a woli tak jak ja, chodzić sobie luzem, to też mu wolno. Jest się bardziej wolnym, mniej zestresowanym, to świadomy wybór i też jedna z "American ways of life". Mam głęboką satysfakcję z tego, że nie siedzę w jednej dziedzinie, nie nudzę się. Nowy Jork jest kłębowiskiem żmij, ale i innych bardziej dobrodusznych i interesujących stworzonek.

— Często mówi się, że Polacy na emigracji w porównaniu np. z Żydami są sobie wrogami.

— Nie mam takich ponurych doświadczeń, może dlatego, że przybyłem w okresie, kiedy była przychylna i otwarta dla Polaków atmosfera. Polonia w zasadzie przyjęła nas bardzo dobrze, nie odczuwałem nigdy jakichś ostracyzmów i teraz mimo, że ciągle jestem kontrowersyjny, nikt mi nie robi przykrości, ani się nie dąsa. Klimat Stanów Zjednoczonych wyklucza, tego rodzaju postawy, czuję się tu naprawdę lepiej niż w Polsce. W Polsce ludzie skaczą sobie do gardła, zapomnieli, co to takiego tolerancja, nie mówiąc już o chrześcijańskiej miłości bliźniego. Kilku dawnych przyjaciół obraziło się na mnie, bo rysuję dla NIE. Uważam, że są zabawni i głupi w tym wszystkim. Ale prawdziwi przyjaciele pozostali i podobno mam wielu nowych fanów.

— Nigdy nie wrócisz do ojczyzny?

— Never say never. Nigdy nie mów nigdy.




Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page