top of page
Szukaj
Zdjęcie autoraCzesław Czapliński

NEW YORK 400 years - Czesław Czapliński


Wernisaż wystawy fotografii „Czesław Czapliński, 44 lata w Nowym Jorku” - 02.10.2024- środa, godzina: 19:00.
Miejsce: Praga Południe – PROM Kultury Saska Kępa, ul. Brukselska 23.

Wystawa fotografii Czesława Czaplińskiego

W warszawskim domu kultury "PROM Kultury Saska Kępa" 2 października odbył się wernisaż wystawy fotografii „Czesław Czapliński, 44 lata w Nowym Jorku”.
Wystawa składa się z pięćdziesięciu wybranych zdjęć amerykańsko-polskiego fotografa i dokumentalisty Czesława Czaplińskiego z okazji 400-lecia miasta Nowy Jork. Miasto, założyli Holendrzy jako Nowy Amsterdam. Nowym Jorkiem zostało 40 lat później.

Autor Czesław Czapliński – urodzony w Łodzi, mieszka w Nowym Jorku i w Warszawie. Amerykańsko-polski artysta to fotograf, dziennikarz, dokumentalista filmowy, autor 45 książek, promotor kultury polskiej. W dorobku posiada ponad milion zdjęć. To jeden z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych fotografów, którego twórczość została doceniona nagrodami i odznaczeniami przez najbardziej prestiżowe instytucje.

W projekcie wykorzystano fragmenty wystawy “New York, New York” zorganizowanej przez Narodowe Archiwum Cyfrowe w 2023 r.

Współpraca m.in. Firma LEK-AM.

Wystawa potrwa do 17 listopada. Wstęp wolny.


KALEIDOSCOPE LOT - październik 2024

Paulina Soboniak

O tym, jak zmieniała się „stolica stolic” oraz portretowaniu największych osobistości świata sztuki, rozrywki i polityki – opowiada Czesław Czapliński.

Minęło ponad 40 lat od kiedy po raz pierwszy zawitał Pan do Nowego Jorku i postanowił tam zostać. W 1979 r. studiowałem w Łodzi fotografię i biologię, interesowałam się owadami, a konkretnie ważkami. Oficjalnie poleciałem do Kanady wygłosić wykład, a Nowy Jork miał być tylko przystankiem. Jednak prawdziwym zamiarem było zrobienie albumu o Nowym Jorku. A o tym, że rzeczywiście tam zostałem zadecydowała bardzo nieprzyjemna sytuacja. Chodziłem po bardzo wtedy niebezpiecznej 42. Ulicy z dobrym sprzętem - aparatem Canona i teleobiektywem. Poczułem nóż na gardle - nagle trzech (czarnoskórych) dżentelmenów wyrywa mi sprzęt. A ja głupi i jeszcze próbowałem się bronić. Trójwymiarowe, kolorowe obrazy z całego życia przemknęły mi przed oczami.


I to Pana nie zniechęciło?

Następnego dnia wziąłem pieniądze, które miały być na życie i kupiłem nowy sprzęt. Pomyślałem - jeśli spaść to tylko z wysokiego konia - i poszedłem do najlepszego studia fotograficznego w Nowym Jorku na 46. Ulicy, gdzie przychodzili członkowie grupy Magnum. Przyjął mnie właściciel, a kiedy zapytał co potrafię, odpowiedziałem "Wszystko". Zaczął się strasznie ze mnie śmiać, zawołał jakiegoś Andrew, a gdy ten się zjawił powiedział mu "Tutaj jest człowiek z Polski i mówi, że wszystko potrafi". Andrew spojrzał na niego z powagą i odrzekł "Ja na Twoim miejscu bym się tak nie śmiał, bo w Polsce jest trochę inaczej, tam każdy musi sam wszystko robić, żeby zdjęcie ostatecznie powstało". 


Każdy etap produkcji fotograficznej wykonywały różne osoby.

No więc to go trochę zastanowiło. Zadeklarowałem, że mogę pracować tydzień lub miesiąc za darmo i jeśli wpadnę mu w oko to dobrze, a jak nie to nie. Po tygodniu mnie przyjął. Wykonywałem dla niego różne zlecenia, w tym prace w laboratorium fotograficznym. Po roku przyszedłem po podwyżkę. "Oczywiście - ile chcesz? - 100%". Znów go rozbawiłem - "To by znaczyło, że po roku zarabiasz więcej niż ja, właściciel". Podziękowałem i zacząłem pracować na własny rachunek.


Już w 1979 r. promowano Nowy Jork jako miejsce dla każdego - słynna kampania "I love New York" powstała przecież w 1977 r. Tak było naprawdę?

Niedługo po przyjeździe zdałem sobie sprawę, jak to miasto jest uwielbiane i jakim jest marzeniem wielu ludzi. W USA poznałem żonę i tam się pobraliśmy. Na początku lat 80. za 100 dolarów można było kupić miesięczny bilet linii Greyhound, która obsługiwała dalekobieżne trasy w całym kraju. W ten sposób objechaliśmy całe Stany. Gdziekolwiek wysiadaliśmy, wszyscy nas pytali skąd jesteśmy - bo byliśmy trochę inaczej ubrani. Jak mówiliśmy, że z Nowego Jorku, to każdy wzdychał "Boże, jak bardzo chciałbym tam pojechać". A mało kto mógł sobie na to pozwolić. 


W mojej głowie na myśl o Nowym Jorku pojawiają się głównie filmowe kadry. Widzę ulice miasta z lat 60., gdzie spacerowali Holly Golightly i Paul Varjak. Central Park i Hotel Plaza, po których biegał Kevin McCallister, budynki, w których mieszkali serialowi Przyjaciele czy Carrie Bradshaw. Nadeszła jesień, więc wracam do „Masz wiadomość”, w którym poznajemy bohaterów jesienią, przeżywamy z nimi trudne chwile zimą, żeby w końcu doczekać szczęśliwego zakończenia w jednym z nowojorskich parków zieloną i kolorową wiosną. Z jakim nastawieniem najlepiej przyjechać do tego miasta? Czy Nowy Jork cały czas zachwyca tak samo jak w filmach?

Nie wiem czy jestem odpowiednią osobą do odpowiedzi na to pytanie, bo uważam, że do Nowego Jorku trzeba przyjechać wielokrotnie, a to z oczywistych względów może być trudne. Najlepiej przyjechać tutaj i po prostu chodzić, obserwować. Ja spacerując dziś, często przypominam sobie różne sytuacje, które tu przeżywałem. W latach 80. w całych Stanach było ponad 5000 księgarń Barnes&Noble. Dziś jest ich może 500 i wyglądają zupełnie inaczej. Wtedy przychodziło się do nich, brało kawę, książkę, siadało i czytało. Teraz siedzimy z telefonami i komputerami albo gdzieś biegniemy. Ja widzę takie zmiany, ale przecież to nie będzie miało znaczenia dla osoby, która przyjedzie tu teraz. Nowy Jork ma 400 lat i ciągle jest miastem, które zachwyca.


Przejdźmy do fotografii. Dzisiaj bombardują nas miliony informacji, wchodzimy na Instagrama i przewijamy mnóstwo zdjęć, które wydają się być dobre. Czy na pewno takie są? Co Pana zdaniem charakteryzuje naprawdę dobre zdjęcia w świecie, w którym każdy może być fotografem?

Tylko pozornie każdy może być fotografem. Ludzie dzisiaj bardzo niechętnie się uczą, a w fotografii trzeba się uczyć, np. bardzo ważnej rzeczy, jaką jest kompozycja. Na przykład podstawowy błąd jaki niektórzy popełniają robiąc panoramę, to dzielenie zdjęcia na pół. Połowa morza, połowa nieba, a powinna być 1/3 czegoś. Jest bardzo dużo elementarnych zasad w fotografii, których trzeba się trzymać, a ludzie o nich nie wiedzą. Podobnie z fotografowaniem ludzi, czyli portretami.


Fotografował Pan znanych artystów, gwiazdy, polityków.

Niech Pani zobaczy – to moja 45. książka, o Kapuścińskim. Na okładce jest zdjęcie, które zrobiłem mu z 1986 r., kiedy przyjechał do Nowego Jorku na zjazd PEN Clubu. Dowiedziałem się, że on będzie, ale nie wiedziałem jak wygląda. Znajomy z Polski powiedział mi, że poznam go bez problemu – że to taki niewysoki, skromny facet. Wchodzę na spotkanie, patrzę – i rzeczywiście: stoi pan, wokół niego ludzie, a ten tylko notuje coś w notesiku. Podchodzę do niego, mówię „Dzień dobry, Pan na pewno jest Kapuściński” i wyciągam aparat, ale on stwierdza, że nie ma takiej możliwości abym go fotografował. Potem jednak się zgodził. To zdjęcie sprzedałem ponad 100 razy na całym świecie. W książce są moje rozmowy z nim – Kapuściński nie lubił nagrywania, ale spodobał mu się mój mały szpiegowski dyktafon. W 1989 r. miałem pierwszą wielką wystawę w Galerii Narodowej Zachęta w Warszawie i poprosiłem go o napisanie kilku słów z tej okazji – zrobił to i opisał właśnie historię tego zdjęcia. Patrzy na nim prosto w obiektyw, jego wzrok podąża za odbiorcą, nie można się od niego uwolnić. Złośliwi mówili, że Czapliński zrobił zdjęcie i obciął Kapuścińskiemu głowę, a ja zawsze na to mówię, że nie głowę, tylko łysą pałę i bardzo dobrze, bo to oczy są najważniejsze!


Oczy Kapuścińskiego na tym zdjęciu są hipnotyzujące.

Miałem spotkanie w Nowym Jorku na jego temat i to zdjęcie wisiało za mną, w dużym formacie. Sala podzielona była na dwie części. Po spotkaniu podszedł do mnie uczestnik i powiedział, że coś dziwnego się w trakcie wydarzyło – najpierw siedział z lewej strony, a po przerwie zajął miejsce z prawej. I cały czas Kapuściński na niego patrzył.


Ale ma Pan taką historię, kiedy nie był Pan przygotowany - sesja z Françoise Gilot - przez swój błąd tak naprawdę uzyskał Pan genialne portrety. Czy takich historii było więcej? Czy warto czasem pójść na żywioł?

Jeśli fotografujemy osobę, to trzeba się w nią zagłębić, dowiedzieć czegoś o niej. Jeśli obiektem portretu jest miasto – trzeba najpierw dowiedzieć się, dokąd jedziemy, a potem zastanowić, co chcemy pokazać. Przygotowanie gra kluczową rolę, ale czasami po prostu się nie da - bo nie ma czasu albo np. spotykamy kogoś przypadkowo. Kiedy spotkałem najlepszego fotografa, Helmuta Newtona na Third Avenue, to musiałem działać szybko.


Bo ten „moment” już się nie powtórzy.

Absolutnie. Na początku lat 80. zrobiłem też zupełnie przypadkowo zdjęcie Jerzego Waldorffa. Byłem z pewnym dziennikarzem na Wiejskiej, koło Czytelnika. Mój znajomy nas sobie przedstawił, a Waldorff powiedział, że na zdjęcia możemy się umówić na za 3-4 tygodnie. Ale ja wyjeżdżałem już pojutrze. Mimo, że nie był w najlepszym nastroju, zrobiłem mu kilka zdjęć i wymieniliśmy się wizytówkami. Zdjęcia wysłałem, a on w liście przyznał, że jest trudny w fotografowaniu i te moje zdjęcia to jego najlepsze portrety. Od tego czasu chodziliśmy razem do Parku Ujazdowskiego robić zdjęcia – ja, Jerzy i jego jamnik Puzon oraz odwiedziałem go w domu na rogu Al.Przyjaciół w Warszawie.


Nawiązał Pan relacje z wieloma fotografowanymi przez siebie osobami. Czy relacja z bohaterem pomaga uwiecznić go na fotografii, czy to praca przed obiektywem buduje relację?

Bardzo różnie. Raczej relacja pomaga w robieniu portretów – np. moja przyjaźń z Jerzym Kosińskim. Mało kto zdaje sobie sprawę, jak sławny był Jerzy. Jak chodziliśmy w Nowym Jorku na lunch, to Jerzy musiał się przebierać, żeby go nie rozpoznano, bo od razu ustawiłaby się kolejka chętnych na autograf. Wpadłem na pomysł zrobienia cyklu zdjęć z jego kolekcją masek. Poszedłem do niego, mieszkał w Hemisphere House - 60 West Fifty-Sevent Street na Manhattanie. Robiłem mu zdjęcia Hasselbladem, w trakcie zmiany filmu popełniłem błąd – dwa zdjęcia nałożyły się na siebie i to wyglądało jakby sam siebie dusił. Tak powstały jedne ze słynniejszych portretów Kosińskiego i jedne z ostatnich, jakie mu zrobiłem przed śmiercią. Wyjechałem wtedy z USA, a moja agentka pokazała te zdjęcia w Vanity Fair i Tina Brown (ówczesna naczelna) zwariowała na ich punkcie. Nie chciałem ich sprzedawać, więc agentka wymyśliła, że muszę dać zaporową cenę. W Vanity Fair zgodzili się na wszystko, a wywiad ze mną zrobił niesamowity dziennikarz Anthony Haden-Guest. Do dziś nie mogę powiedzieć, ile mi zapłacili.


Osoba fotografująca ludzi musi być otwarta.

Tak, trzeba docierać do ludzi. Ważną rzeczą jest robienie zdjęć w miejscu, gdzie dana osoba się dobrze czuje, np. w jej mieszkaniu. Jeśli myślimy, że zaprosimy kogoś do studia, otoczymy grupą ludzi, będzie ona wyrwana ze swojej rzeczywistości, to to się nie uda. Ona może czuć się zagubiona, bo to nie jest jej naturalna sytuacja.


Modelki i modele są do tego przyzwyczajeni.

Tak, ale to zupełnie inna sprawa i zupełnie inne zdjęcia. Oni pozują, trochę wygłupiają się przed obiektywem. Natomiast zrobienie zdjęcia komuś poważnemu już nie jest takie proste.


Znalazłam informację, że lubi Pan nowinki technologiczne. Jak ta droga ewoluowała?

Początki z dzisiejszej perspektywy były okropne – trzeba było mieć ze sobą trzy aparaty, na każdym inne szkło. Nigdy do końca nie wiedziałem jaki będzie efekt, to okazywało się dopiero po wywołaniu. Jeśli jechałem na ważne zdjęcia i coś by nie wyszło, to miałbym poważny problem. Praca w ciemni też miała swoje ograniczenia. Dziś większość negatywów mam już zeskanowanych i mogę je dalej opracowywać. Dzisiejsza cyfrowa fotografia to bajka.


Bo wszystko możemy mieć pod kontrolą.

Tak, ale kreatywność też była w tych analogowych czasach. Moim mistrzem w Polsce był Benedykt Jerzy Dorys. Zrobiłem w 2007 roku w Muzeum Narodowym w Warszawie wystawę „Artyści. Portrety ostatniego stulecia”, gdzie były jego i moje zdjęcia tych samych osób. Miałem dostęp do jego negatywów – kiedy wkładałem negatyw do powiększalnika, okazywało się, że w porównaniu z odbitką to były dwie różne rzeczy. Bo on kombinował z tymi zdjęciami, np. doświetlał je. Na tym przykładzie widać, jak ludzie zajmujący się fotografią dopracowują swoje zdjęcia. A dziś można zrobić jeszcze więcej i jeszcze bardziej kreatywnie.


Właśnie to Benedykt Jerzy Dorys dał Panu kiedyś cenną radę dotyczącą doceniania siebie (także finansowo) - powtórzyłby ją Pan dzisiaj młodym twórcom?

Absolutnie. To jest cały czas aktualne. Oczywiście to nie jest rada dla osoby całkowicie bez doświadczenia. Ale jeśli mamy już jakieś małe portfolio, możemy coś pokazać swojego, ludzie mogą zobaczyć nasze prace – a od razu widać czy ktoś jest dobry – to jak najbardziej trzeba się cenić. Ale ważne jest też to, żeby po prostu robić dużo zdjęć - nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się dla nas szansa.


W związku z rozwojem sztucznej inteligencji wiele osób wróży śmierć wielu dziedzin kreatywnych, m.in. fotografii. Wierzy Pan, że tak się może wydarzyć?

Nie, nie wierzę. Zawsze tak było – coś nowego się pojawiało i wydawało nam się, że już koniec poprzedniej epoki. Punktem wyjścia zawsze musi być coś naturalnego, czyli zdolni, inteligentni ludzie, którzy robią dobre zdjęcia. Ważne są przyczyny, dla których uprawia się jakąś dziedzinę – mi to sprawia przyjemność. Wtedy łatwiej jest namówić kogoś do pozowania. A jeśli jesteśmy tylko rzemieślnikami i robimy coś z przymusu – niekoniecznie.


Ze świata naukowego, czyli ze studiowania biologii i badania owadów wszedł Pan w świat sztuki, zaczął być blisko artystów, ludzi żyjących poza utartymi schematami. Jak te dwie bardzo specjalistyczne, ale różne od siebie dziedziny pojawiły się Pana życiu?

Do biologii zachęcił mnie entomolog, Bogusław Soszyński. Interesowałem się ważkami i chciałem odkrywać nowe gatunki. Marzyłem o tym, żeby być podpisywany pod swoją pracą - bo jak mamy opis danego gatunku, to zawsze jest też autor, np. „L.” od Linneusza. Powiedzieli mi, że wszystko już jest odkryte, czyli nie zapiszę się już w historii tej dziedziny. To – i ten wyjazd w 1979 r. – zdecydowały, że przestawiłem się na fotografię. Potem do fotografii doszło pisanie, czyli dodawanie do obrazów pewnej syntezy. Często twórcy filmów kupują moje „Portrety z historią” i ożywiają je. Tutaj sztuczna inteligencja się przydaje i ja nie mam nic przeciwko temu, bo punktem wyjścia jest prawdziwe, naturalne zdjęcie, opowiadające historię o danej osobie.

Jedno zdjęcie, to więcej niż 1000 słów.

Nie zapomniał Pan całkowicie o tej pierwszej fascynacji. W 2016 zrobił Pan w Ogrodzie Botanicznym PAN-u wystawę "Portrety kwiatów". Portret jednak najczęściej kojarzymy z człowiekiem…

Muszę do tego wrócić, bo kwiaty są niewyobrażalnie fotogeniczne. To były kwiaty dekoracyjne, np. orchidee warte kilkaset dolarów. Przysyłali mi je, fotografowałem je u siebie w studiu, podchodziłem do nich z różnych stron i na końcu takiej sesji kwiat był właściwie całkowicie zniszczony, tak blisko do niego podchodziłem.

Słynie Pan z portretów, ale przez lata dokumentował Pan też Nowy Jork. W październiku na Saskiej Kępie można oglądać efekty tej wieloletniej pracy. Jaki Nowy Jork zobaczymy?

Niesamowity! Zarówno książka, która została wydana na 400-lecie Nowego Jorku, jak i wystawa w PROMIE Kultury na Saskiej Kępie, zostały podzielone według czterech pór roku. Z ponad miliona zdjęć, które zrobiłem w ciągu swojego życia, pokazuję 100.

Mocna selekcja! Jakim kluczem pan się kierował przy wyborze?

Chciałem pokazać jak Nowy Jork się zmienia w ciągu roku, bo o każdej porze to miasto wygląda zupełnie inaczej. Przykładowo, co roku na Wielkanocną Paradę na Manhattan ściąga tysiące kolorowo ubranych osób w finezyjnych kapeluszach, w różnych kształtach i rozmiarach. Wielokrotnie fotografowałem spacerujących Piąta Aleją – nawet zwierzęta miały przebrania i kapelusze.

Co by Pan chciał przekazać odwiedzającym?

Każdy ma swoją metodę na pokazywanie świata. W ICP (International Center of Photography) poznałem największych fotografów, m.in. Yousufa Karsha, który zrobił najsłynniejszy portret Churchilla. Wtedy były jeszcze takie wielkie aparaty z wężykami spustowymi. Karsh ustawił aparat, doskoczył do Churchilla i wyrwał mu z ust jego charakterystyczne cygaro. Każdy fotograf ma swój pomysł. Myślę, że zarówno dla ludzi, którzy byli w Nowym Jorku, jak i dla tych, którzy chcieliby się tam znaleźć – ta wystawa będzie inspirująca. Bo mamy na tej ziemi określony czas i nie warto czekać z marzeniami o zobaczeniu jakiegoś miejsca.

Beata Tyszkiewicz kiedyś powiedziała, że zawsze przy okazji spotkań robi Pan zdjęcia, robi dokumentację. Czy zgodzi się Pan na zdjęcie?

Nie mam z tym problemu. Niektórzy się sprzeciwiają i im to szkodzi, bo potem nie mają swojego portretu. Idziemy robić zdjęcia.

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page